Roland Topor


Roland Topor urodził się 7 stycznia 1938 roku w Paryżu w rodzinie polskich Żydów, którzy wyemigrowali z Warszawy do Francji. Wczesne dzieciństwo spędził w Sabaudii. W Paryżu w 1964 roku ukończył Ecole Nationale des Beaux Arts. Debiutował w 1957r. uczestnicząc w wystawie „Salon Comparaison” w Paryżu. Od 1958 roku publikował rysunki i pierwsze opowieści m. in. w pismach „Bizarre”, „Fiction” i ” Le rire”.

W latach 1961 – 1965 współpracował z pismem satyrycznym „Hara-Kiri”, gdzie zdobył ostrogi znakomitego rysownika. Retrospektywy jego twórczości pokazywano w Amsterdamie, Antwerpii, Jerozolimie, Sztokholmie, jego rysunki trafiły również do polskich „Szpilek” i „Przekroju”. Wspólnie z Arrabalem, Jodorowskym i Jacques’em w 1962 roku założył legendarną Grupę Paniczną. Uczestniczył w wystawach i spektaklach Grupy Panicznej i międzynarodowej grupy Fluxus.

Działalność Rolanda Topora jest wszechstronna. Posiada bogaty dorobek pisarski: Chimeryczny lokator (powieść zyskała sławę dzięki przeniesieniu na ekran przez Romana Polańskiego), Cztery róże dla Lucienne, Trzy dramaty paniczne, Cafe Panika. Historyjki taksówkowe, Najpiękniejsza para piersi na świecie, Dziennik paniczny, Dzidziuś pana Laurenta, Księżniczka Angina, Pamiętnik starego pierdoły, to tytuły tylko niektórych jego opowiadań i powieści.

Oprócz działalności pisarskiej autor ilustruje książki, grywa w filmach (m. in. w Viva la muerte Arrabala, Lokatorze Polańskiego, Nosferatu Herzoga, Miłości Swanna Schlondorffa). Jest autorem scenariuszy i projektów plastycznych do nagradzanych na międzynarodowych festiwalach filmów animowanych Ślimaków, Dzikiej Planety (nagroda specjalna w Cannes w 1972), Joko świętuje rocznicę, Hotel Palace (współautor scenariusza cyklicznego programu telewizyjnego) i Markiz. Wykonał również scenografię do filmu Federico Felliniego i opery Pendereckiego „Ubu król”.
Topor wyrastał z wielkiej tradycji XX- wiecznego buntu sztuki, był wrogo nastawiony do wszelkich hierarchii wierzył, że człowiek nie ma wpływu na rzeczywistość, wszystko zależy od miejsca i czasu w którym się urodził. Na świat patrzył z dystansem, widział wszelkie paradoksy ludzkich zachowań, obłudę i absurdalność istnienia. Swoją twórczością bulwersował, wciąż towarzyszył mu czarny humor i obsceniczne makabryczne opisy i przedstawienia. Świat ukazany w krzywym zwierciadle nie tylko bawi i zaskakuje ale również zmusza nas do refleksji.
Po ciężkiej chorobie, 59 letni Topor zmarł w paryskim szpitalu Pitie- Salpetriere 16 kwietnia 1997 roku.

z książki: „Cztery róże dla Lucienne”

WYPADEK

Chrystus zdecydowanym krokiem wstąpił na wody jeziora Genezaret. Apostołowie, wciąż jeszcze z niedowierzaniem, obserwowali stopy Pana. Jezus szedł po wodzie! Nie zanurzał się ani na milimetr! Z oczyma wzniesionymi ku niebu, zdawał się nie pamiętać, gdzie się znajduje.
Krzyk wyrwał się z piersi apostołów. Za późno. Jezus nie zauważył skórki od banana. W czasie krótszym, niż można to sobie wyobrazić, poślizgnął się i roztrzaskał czaszkę o grzbiet fali.

CIĘŻKA OPERACJA

Rannego ułożono na stole. Gdy zastosowano prowizoryczną narkozę, chirurg, w rękawiczkach i w masce, wyciągnął rękę i rzucił sucho:
— Skalpel!
Wykonał podwójne cięcie na krzyż. Kula tkwiła w ranie.
— Szczypce! — rzekł chirurg.
Szczypce chwyciły kulkę rtęci, ale ta się zaraz wyślizgnęła. Chirurg zaklął. Ze złością łapał kulki rtęci, turlające się po całej ranie. Na próżno. Wściekły, rzucił szczypce i próbował chwytać palcami, ale przeszkadzały mu rękawice. Ściągnął je. Kuleczki tymczasem wpadły w głąb rany. Było za mało miejsca, żeby je łowić. Jednym cięciem skalpela poszerzył otwór.
Człowiek już dawno nie żył, a chirurg wciąż jeszcze zawzięcie chwytał palcami błyszczące, srebrne krople.

ZAGADKI HISTORYCZNE

Na kwadrans przed śmiercią pan La Palice już nie żył…

(Aluzja do piosenki o panu La Palice, stanowiącej parodię pieśni ułożonej przez żołnierzy na cześć ich wodza, marszałka Francji Jacques de Charbonnes, pana La Palice, w której wychwalają jego brawurową odwagę, jaką wykazał w bitwie pod Pawią, gdzie poległ (1525). Ostatnie słowa tej pieśni źle zrozumiane i przekręcone dały początek 51 strofkom o absurdalnie oczywistej treści, skąd narodziło się często używane powiedzenie: „c’est une verité de La Palice” (to oczywista prawda). Prawdziwy czterowiersz ułożony przez żołnierzy na cześć wodza kończy się słowami: „Un quart d’heure avant sa mort il faisait encore envie” (na kwadrans przed śmiercią pan La Palice budził jeszcze zazdrość). Wiersz ten źle zrozumiany i przekręcony dał: „Un quart d’heure avant sa mort il etait encore en vie” (na kwadrans przed śmiercią pan La Palice jeszcze żył).
(wg Frazeologicznego słownika francusko—polskiego Leona Zaręby, Wiedza Powszechna, Warszawa 1969, przyp. tłum.)

BILET POWROTNY

Staliśmy wszyscy na pokładzie i wypatrywaliśmy na horyzoncie Statuy Wolności. Mieliśmy wrażenie, że transatlantyk płynie z coraz większą trudnością. Co się dzieje? Kapitan marszczył czoło i był chyba równie zdezorientowany jak my. Statek niemal stal w miejscu, choć kotły pracowały pełną parą.
Z ust pasażerów wyrwał się nagle radosny okrzyk, a zaraz potem nastąpił jęk rozczarowania. Ujrzeliśmy słynną statuę, rysującą się na tle błękitnego nieba, trwało to jednak ułamek sekundy. Teraz bowiem statek nie tylko nie płynął naprzód, ale wręcz się cofał!
Kapitan przyparty do muru przyznał, że nic z tego nie rozumie.
Wtedy usłyszeliśmy silny glos, dobiegający z rufy:
— Chodźcie tu wszyscy, wytłumaczę wam, co się dzieje!
Pobiegliśmy.
Jakiś mężczyzna z wielkim nożem w ręku czekał oparty o burtę. — Nie bójcie się! Wyjaśnię wam całą zagadkę! Statek nie może płynąć dalej, bo jest przycumowany! A cumę założyłem ja sam. Spójrzcie!
Ostrzem noża wskazał potężną gumę. Jeden jej koniec był mocno przywiązany do relingu, a drugi ginął w oceanie.
Mężczyzna zaśmiał się histerycznie.
— Zanim statek wypłynął, przymocowałem koniec gumy do nabrzeża w Hawrze. A teraz, kiedy jest napięta do ostateczności, przetnę ją. Czy wiecie, co się stanie?
— Nie! — odrzekliśmy chórem.
— No więc, moja żona, z którą umówiłem się w Tobolsku na głównym placu przy fontannie, zostanie zabita z odległości dwunastu tysięcy kilometrów uderzeniem tej śmiercionośnej gumy!
Okrzyk zgrozy wyrwał nam się z piersi. Szaleniec jednym ruchem wprowadził słowo w czyn. Guma z głośnym gwizdem zniknęła pod wodą. Uwolniony nagle statek wzniósł się z olbrzymią prędkością ponad fale.
Powietrzna podróż zakończyła się szczęśliwie. Wylądowaliśmy miękko w Los Angeles, gdzie jakaś fabryka materacy uratowała nam życie.
Nie trzeba dodawać, że morderca pobędzie jeszcze dłuższy czas w więzieniu San Quentin, dokąd nikt z nas nie posyła mu paczek.

NOWO PRZYBYŁY

Twarz kobiety wykrzywia cierpienie. Krople potu perlą się na jej czole jak woda wciskająca się do tonącego statku. Oddycha coraz szybciej. Rzęzi. Odrobina śliny w kącikach ust rośnie w pianę.
Lekarz podchodzi do umywalki i płucze ręce.
— Już niedługo.
Wciąga gumowe rękawice, zakłada stetoskop i osłuchuje ciało kobiety. Kiwa głową.
— Zrobię zastrzyk.
Biało ubrana pielęgniarka podaje strzykawkę pełną błękitnego płynu. Płyn niknie w udzie kobiety. Zapewne sprawił jej ulgę, bo oddycha spokojniej.
Lekarz oddaje pielęgniarce pustą strzykawkę.
— Nie pozostaje nic innego, jak czekać.
Rzeczywiście, nieco później twarzą kobiety wstrząsają podskórne drgania. Jęczy. Drgania się nasilają. Wreszcie kobieta milknie. Skóra na twarzy pęka niczym wyschnięty gips. Piana w kącikach ust znika, potem znikają same kąciki. Od czoła rozchodzą się bruzdy, rozgałęziają się na policzki, nos, podbródek i szyję. Cały nos odpada. Górna warga, a potem dolna, zostają schrupane. Nadeszła chwila. Lekarz tnie skórę skalpelem cieniutkim jak igła.
Uważa, żeby rozciąć tylko powlokę. Z brzucha kobiety wynurza się inny brzuch, z piersi inna pierś, z kończyn inne kończyny. Nowa głowa chrupie resztki starej. Pielęgniarka wychodzi z sali. Schodzi po schodach, kroczy korytarzem, uchyla drzwi.
W fotelu siedzi człowiek i pali. Na podłodze koło jego stóp leży mnóstwo niedopałków. Rzuca białej postaci niespokojne spojrzenie, ale nie śmie pytać.
Ona uśmiecha się przyjaźnie.
— Już po wszystkim. Chłopak jak marzenie!

ALIBI DZIECKA

— Mamusiu — powiedział mały Serge budząc się — dzisiaj w nocy przyszedł jakiś pan i zrobił siusiu na moje łóżko.
Mamusia małego Serge’a uśmiechnęła się pobłażliwie.
— To niedobrze — rzekła po prostu — nie rób tego więcej,
Opowiedziała mężowi i oboje uśmiali się serdecznie. Lecz gdy następnego ranka historia się powtórzyła, zaczęli się niepokoić. Mały Serge miał osiem i pół roku. Od dawna już mu się to nie zdarzało.
— Jutro, jeśli to się powtórzy, zaprowadzimy go do lekarza.
Musieli go zaprowadzić.
Lekarz zbadał dziecko, wypytał je zręcznie, po czym zawyrokował:
— Musiał mu ktoś zrobić przykrość i chłopiec podświadomie mści się w ten sposób.
W rezultacie rodzice małego Serge’a popadli w taki kompleks winy, że nie śmieli niczego odmówić maleństwu, które mimo tych wyjątkowych warunków moczyło łóżko każdej nocy.
Dziecko powtarzało z uporem:
— W nocy przyszedł jakiś pan i zrobił siusiu na moje łóżko.
Rodzice już się nie uśmiechali. Trzeba było działać.
Tatuś i mamusia schowali się za szafą, by czuwać nad snem jedynaka.
O trzeciej nad ranem jakiś kształt zjawił się przy łóżeczku. Wkrótce rozległ się odgłos wodotrysku. Potem dźwięk ucichł i postać oddaliła się z wolna, jakby z żalem. Był to osobnik wysokiego wzrostu. Na ułamek sekundy promień księżyca oświetlił mu twarz, w następnej chwili człowiek zniknął.
— Poznałeś go? — spytała mama.
— Tak — odrzekł tata zduszonym głosem. — To on. Mój kierownik działu.
— Wiesz, co powinieneś teraz zrobić? On też ma małego chłopca. To dwa kroki stąd.
Biedak kręcił się i wiercił.
— Nie chce mi się, kochanie, przysięgam ci, że chętnie bym poszedł, ale mi się nie chce.
— Zdaje się, że w kuchni jest jeszcze trochę piwa. Chodź, wypijesz szklaneczkę. To ci doda odwagi.

DRODZY PRZYJACIELE

— Stary, poczciwy Rufus! Jak to miło cię spotkać!
Rufus Thorp podniósł ręce do kołnierzyka koszuli. Rozluźnił krawat i głęboko wciągnął powietrze. Trzepnięcie, które przed chwilą otrzymał w plecy, zaparło mu dech w piersi. Bez entuzjazmu przyjrzał się twarzy nieznajomego. Twarz nie przypominała mu nikogo.
— Pan?…
— Jak to?! Nie poznajesz mnie? Właściwie to zrozumiałe, taki kawał czasu… Wilhelm! Wilhelm! Wilhelm Silliver!
— Wilhelm Silliver… — powtórzył Rufus. — Naprawdę, nie przypominam sobie.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Ależ tak, przypominasz sobie, tylko chcesz się podroczyć. Zawsze byłeś przekorny. Już w liceum przekomarzałeś się ze wszystkimi.
— Nie przypominam sobie — zaprotestował Rufus. — Chodził pan ze mną do szkoły?
— No jasne! Wszyscy cię pamiętają! Aha, właśnie! Przeprowadziłem się. Oto mój nowy adres.
Nieznajomy podał Rufusowi wizytówkę.
— Wpadnij do nas któregoś dnia, to pogadamy o starych dobrych czasach. Angela też się ucieszy.
— Angela?
— No, jakże?! Angela! Nie powiesz mi, że o niej też zapomniałeś?!
— O niej? Nie, nie sądzę… — wyjąkał Rufus. — Oczywiście, Angela…
— No to lecę, bo się spieszę. Do zobaczenia, Rufus!
— Do zobaczenia…
Rufus został sam na zabłoconej jezdni. Dookoła spieszyli w różne strony rozgorączkowani przedświątecznym nastrojem ludzie. Ziąb był przenikliwy, ale nikt nie zdawał się tym przejmować.
Wreszcie Rufus wzruszył ramionami i poszedł dalej. „Nie ma co myśleć o takiej drobnostce. Mam przed sobą dziesięć dni urlopu, dziesięć spokojnych dni, w czasie których będę wolny od młodych potworów z gimnazjum. Wykorzystam je na pisanie powieści.”
Nazajutrz wstał kilka minut przed dwunastą. Ubrał sztruksowe spodnie i sweter, rozkoszując się tym, że nie musi zakładać krawata. Poszedł do pewnej restauracji, gdzie mieli powolną obsługę, ale świetną kuchnię.
Gdy po przekąsce czekał cierpliwie na główne danie, zauważył samotnego mężczyznę siedzącego przy kaloryferze. Mężczyzna nie odznaczał się niczym szczególnym, jeśli nie liczyć przesadnej uwagi, jaką poświęcał Rufusowi. Jego wzrok przykleił się do Rufusa niczym łapka muchy do lepu. Skrępowany Rufus usiłował na niego nie patrzyć, ale nie mógł się powstrzymać od rzucania w tamtą stronę ukradkowych spojrzeń. Wciąż ten sam wzrok. Mężczyzna wpatrywał się w niego uparcie.
Rufus z ulgą powitał drugie danie. Pochylił się nad talerzem i wszystko inne przestało go obchodzić.
Nagle, w chwili gdy podnosił do ust nadziany na widelec kawałek mięsa, czyjaś dłoń zatrzymała mu rękę. Zamarł, osłupiały, z otwartymi ustami, ze wzrokiem wbitym w niedostępne jedzenie. Przełknął niepotrzebną już ślinę i odłożył widelec. Przed nim stał mężczyzna spod kaloryfera.
— Przepraszam bardzo, czy nie jest pan czasem Rufusem Thorp?
Rufus przytaknął.
— Jestem Saul Grimbach.
Rufus nie odparł wprawdzie „I co z tego?”, lecz z jego twarzy łatwo można było to wyczytać.
— Saul Grimbach — powtórzył tamten dźwięcznym głosem — Saul Grimbach!
— Ja pana znam?
— Czy ty mnie znasz? Ucałuj mnie, Rufusie, straciłem już nadzieję, że cię kiedykolwiek ujrzę. Kiedy ryzykowałeś życie, żeby mnie ratować, kiedy patrzyłem, jak cię wywożą ciężarówką…
— Ja? Uratowałem panu życie? Odjechałem ciężarówką? Kiedy?
— Podczas wojny! Och!
Człowiek, który twierdził, że nazywa się Saul Grimbach, opadł z wybałuszonymi oczyma na krzesło obok Rufusa.
— Teraz wszystko rozumiem! Straciłeś pamięć! Cóż to musiało być za męczeństwo! Ale nic nie powiedziałeś, prawda? Nic nie powiedziałeś?
Goście w restauracji przerwali jedzenie. Domyślili się, że są świadkami niecodziennego zdarzenia. Starannie zapisywali w pamięci wszystkie szczegóły wyjątkowej sceny, by móc nimi uraczyć znajomych.
Rufus nie śmiał protestować. Zostawił resztę jedzenia, zapłacił kelnerce przy bufecie i uciekł. Kiedy przekraczał próg, Saul Grimbach rzucił mu jeszcze jakiś numer telefonu. Rufus odkrzyknął złośliwie:
— Niech się pan nie wysila! Nie wiem, ile panu zapłacono…
Trzasnął drzwiami i postanowił, że noga jego nie postanie w tym lokalu.
To musiał być kawał. Nie mogło być mowy o pomyłce. Już po raz drugi ktoś z niego zakpił.
Na przeciwległym chodniku nieznajomy mężczyzna skinął mu głową. Nie odpowiedział. Potem z okna przejeżdżającego samochodu wychyliła się machająca ręka. Młoda kobieta posłała mu zza kierownicy promienny uśmiech. Rufus podziękował jej przekleństwem. Trząsł się z wściekłości. Nie posunie powieści ani o linijkę, to pewne. Cały dzień stracony!
„Wstąpię do baru na rogu i strzelę sobie lampkę calvadosu. To mnie postawi na nogi. Potem spróbuję popracować.”
Pierwszą osobą, którą zobaczył w barze, był Aldo.
— Cześć, Aldo! Jak leci?
Aldo spojrzał na niego chłodno.
— Słucham?
— Co ci jest? Chcę się z tobą przywitać!
Oczy Alda wyrażały bezbrzeżne zdumienie.
— Mówi mi pan „cześć”, ale ja pana przecież nie znam!
Gdy zaskoczenie minęło, Rufus wybuchnął śmiechem.
— Ach, więc to ty zorganizowałeś tę komedię! Trzeba przyznać, że świetnie wszystko wyreżyserowałeś!
Aldo doskonale udawał zdziwienie.
— Nic nie rozumiem z pańskich wywodów. Skąd pan zna moje imię?
— Dosyć tego. Nie musisz się wysilać, ta zabawa już nie jest śmieszna. Jeżeli nie chcesz się ze mną przywitać, twoja sprawa. Chciałbym jednak wiedzieć, co cię ugryzło?
— Nic mnie nie ugryzło, proszę pana. To raczej pan powinien się leczyć.
Rufus wrócił do siebie. W chwili, gdy otwierał drzwi, zadzwonił telefon.
Podniósł słuchawkę.
— Halo! — odezwał się damski głos — to ty?
— Kto mówi?
— Denise.
— Nie znam żadnej Denise.
Cisza, a potem:
— Już o mnie zapomniałeś?
— Nie przyszło mi to trudno.
— Rufusie, mówisz tak dla żartu?
— Nie. Niech pani sobie wyobrazi, że mam ważniejsze sprawy na głowie!
Odłożył z trzaskiem słuchawkę.
Co się dzieje? Zawsze nienawidził kawałów. Czemu Aldo tak się przyczepił? Nie podejrzewał go o tyle złośliwości i zawziętości.
Nagle zapragnął opowiedzieć komuś o całej sprawie. Wybrał Dawida.
Po piątym dzwonku Dawid podniósł słuchawkę.
— Halo?
— Halo, Dawid? Mówi Rufus.
— Kto?
— Rufus Thorp!
— Kim pan jest?
Rufus odłożył słuchawkę. Zaczynał się niepokoić. Wyjął z lodówki butelkę kakaowego likieru i nalał kieliszek. Nie cierpiał likieru, ale to przecież prezent od Georgii. Z radosnym okrzykiem palnął się w czoło.
— Georgia! Zupełnie o niej zapomniałem!
Podbiegł do telefonu. Nakręcił numer galerii, gdzie pracuje. Jak zwykle, musiał czekać ładnych kilka minut, zanim ją poprosili. Z chłodnego głosu wywnioskował od razu, że wszystko przepadło.
— Georgia, tu Rufus. Georgia, cos dziwnego się ze mną dzieje…
Mówił szybko, żeby zdążyła się wzruszyć, zanim rzuci nieodwołalnie: „Rufus? Nie znam.” Niestety, przerwała mu natychmiast.
— Kto mówi?
— Rufus Thorp. Nie próbuj mi wmówić, że nigdy o mnie nie słyszałaś.
Trzasnęła odkładana słuchawka i Rufus został sam.
Tak, to koniec. Stracił Georgię. Wypił kieliszek kakaowego likieru, a potem chwycił notes i systematycznie, po kolei, dzwonił do wszystkich znajomych. Ani jeden go nie poznał.
Poczuł się straszliwie samotny. Sprawa przybierała zbyt wielkie rozmiary, by mógł jeszcze wierzyć, że to żart. Ale w takim razie co? Z nikim się nie pokłócił, nie brał udziału w żadnej aferze, nie podpisał żadnego oszczerczego tekstu. Co mu zarzucają? Czy ma udowodnić, że jest niewinny?
Ale komu?
Widok nędznego mieszkania wydal mu się nagle nieznośny. Włożył palto i wyszedł. Na dworze kupił gazetę i przeczytał ją od deski do deski. Nie znalazł żadnej wzmianki o jakimś imienniku, który by zdobył złą sławę.
Niski człowieczek wyrwał gazetę z rąk Rufusa.
— Cześć, właśnie do ciebie idę!
Rufus chwycił go za klapy ortalionu.
— Zjeżdżaj pan — syknął — bo jak nie, to panu łeb rozwalę!
Człowieczek zarechotał.
— Jak sobie życzysz. Jeżeli nie chcesz, żebym ci oddał tysiąc franków, które mi pożyczyłeś…
— Nic mi pan nie jest winien.
— Chwileczkę, zastanów się. Nie pożyczałeś nikomu tysiąca franków w zeszłym tygodniu?
— Tak, rzeczywiście… Ale nie panu! Dawidowi!
— No właśnie. Widzisz. Masz…
Człowiek wetknął Rufusowi do kieszeni banknot.
— Z takim wrednym charakterem szykujesz sobie samotną starość.
— Jestem w złym humorze — tłumaczył się Rufus, podejmując grę. — Wstąpmy do mnie na jednego.
— Dobra.
Kiedy tylko weszli do mieszkania, Rufus chwycił nieznajomego za gardło.
— Kim pan jest? Czy to Dawid pana przysłał? Czego pan chce?
— Co ci się stało? Jesteś nienormalny… — charczał nieszczęśnik — pamiętasz chyba Justina Picon?
Człowieczek tak się szarpał, że w końcu udało mu się wyrwać.
Rufus wyrżął go pięścią w nos. Trysnęła krew.
— No, jazda, bydlaku! Gadaj, co to za machlojki! Gadaj, bo jak nie, to…
Justin Picon rzucił się do drzwi. Rufus celnym kopniakiem w brzuch rozciągnął go na podłodze.
— Rufus — błagał człowieczek, leżąc na linoleum — nie bij mnie! Oddałem ci tysiąc franków, to czego jeszcze chcesz?
Nieudolna obrona otrzeźwiła Rufusa momentalnie. Nienawiść odpłynęła, został tylko bezdenny smutek. Rufus otworzył drzwi.
— Zjeżdżaj, ale powiedz innym, żeby mnie przestali prześladować. Straciłem ochotę do żartów.
Justin Picon uciekł. Biegł, przeskakując po cztery stopnie, aż potworny rumor dal znać Rufusowi, że źle stąpnął i dalej już się turla. Rufus się nie uśmiechnął. Zamknął drzwi.
Położył się, ale oczy miał nadal otwarte.
„Czego ode mnie chcą? Za jaką zbrodnię usiłują mnie ukarać? Niski człowieczek ani przez chwilę nie wypadł z roli. Kto go wyuczył? Któryś z moich przyjaciół? Skąd tyle nienawiści do mnie? A jeśli to wszystko uknuła Georgia? I nikt się za mną nie ujął? A może zwariowałem?”
Po namyśle odrzucił to przypuszczenie. O tym, że tak nie jest, świadczyły przecież posiadane przez niego listy i zdjęcia. Łatwo by mu przyszło wprowadzić prześladowców w zakłopotanie. A więc iść na policję?
Potrząsnął głową. Policja nic nie pomoże. Prawo nie zabrania przecież kłamać.
„Najlepiej żyć jak gdyby nigdy nic! Starych przyjaciół nie zauważać, do oszustów odwracać się plecami. Pracować.”
W ciągu następnych dni ścisłe stosował przyjętą taktykę. Napisał spory kawał powieści, ukończył kilka opowiadań. Z domu wychodził jak najrzadziej, bo na ulicach nadal zaczepiali go nieznajomi, witali jak starego kumpla, a nawet zapraszali do domu. Dawali mu wizytówki, które Rufus machinalnie chował w przegródce portfela.
W noworoczny wieczór samotność wygnała go z mieszkania. Dawniej spędzał tę noc z przyjaciółmi. Teraz byli daleko. Ani jeden się nie odezwał.
Wstąpił do kilku barów, ale oczywiście nikogo nie spotkał. Wrócił do mieszkania i w ubraniu położył się na łóżku. Strumienie łez gorących jak lawa ciekły mu po policzkach.
„Ja, który zawsze byłem otoczony rojem przyjaciół, teraz jestem sam. A przecież nikomu nie wadziłem! Śmiano się z moich dowcipów. Jadłem przyzwoicie, interesowałem się innymi, pocieszałem ich, kiedy mieli chandrę, nie popełniałem gaf. Co się stało? Czyżbym, ni stąd, ni zowąd, wyczerpał ich cierpliwość?”
Nagle zrozumiał.
„Ależ tak! Oczywiście! Byłem przyjacielem doskonałym, za dobrym. Ideałem najdroższego przyjaciela. Byłem więc cenny. Miałem wartość handlową. I przyjaciele mnie sprzedali! Udając, że mnie nie znają, dopełniają po prostu warunków kontraktu. Natomiast nieszczęśliwi nabywcy ścigają mnie, by skorzystać z narowistego nabytku. Ja zaś, jeśli nie przestanę się opierać, nie będę miał ani starych przyjaciół, ani nowych. Pozostanę na zawsze samotny. Czemu traktuję ich brutalnie i po chamsku? Jedni są zapewne warci drugich. Czyż mam prawo wybrzydzać? Przecież i tak od ludzi niewiele wymagam. Byle kto może mi służyć za przyjaciela. Nie musi mieć specjalnych uzdolnień.”
Zerwał się, pogrzebał w portfelu i wyciągnął na chybił trafił wizytówkę.
Widniał na niej numer telefonu.
— Czy to mieszkanie pana Urs?
— Owszem, jak najbardziej.
— Tu Rufus Thorp.
Czekał z bijącym sercem. Cisza nie trwała długo.
— Och, Rufusie! Nie poznałem cię. Właśnie na ciebie czekamy. Nie chcesz chyba powiedzieć, że nie przyjdziesz?
— Nie, nie — odparł Rufus, nagle odprężony. — Właśnie dzwonię, żeby uprzedzić, że się trochę spóźnię…
— Nic nie szkodzi! Pośpiesz się! Zabawa jest na całego!
— Dobra. Zaraz będę.
Podszedł do lustra i przyczesał włosy. Chwycił butelkę kakaowego likieru.
„Dla tych nie powinienem być za dobry, jeśli chcę ich mieć dłuższy czas” pomyślał, zatrzaskując drzwi.

OPOWIEŚĆ WIGILIJNA

Mały Henio, przyczajony za fotelem w bawialni, czekał z bijącym sercem. Była za trzy dwunasta. Niedługo będzie mógł zaskoczyć Świętego Mikołaja i wydrzeć mu, prośbą i błaganiem, wagon pocztowy do elektrycznej kolejki. Ledwo przebrzmiało dwunaste uderzenie zegara, już kawałeczki sadzy zaczęły wpadać do bucików, ustawionych przez Henia w kominku. Potem zjawił się Święty Mikołaj we własnej osobie, ubrany w piękny, czerwony strój powalany sadzą.
— Och! — zapiał falsetem — cały się zabludziłem!
Spostrzegł Henia i klasnął w dłonie.
— Ach, jaki ślicny chlopcyk! — zaseplenil. — Dzień dobły, chlopcyku!
— Dzień dobry. Święty Mikołaju — Henio był zbity z tropu. Nie tak wyobrażał sobie Świętego Mikołaja. Ten był młody i dość zmanierowany.
— Usiądź mi na kolanach… Dam ci cukielecka.
Święty Mikołaj przysiadł na krawędzi kominka. Henio usłuchał skwapliwie. Cukierki okazały się pyszne, a pieszczoty, które im towarzyszyły, były słodkie, bardzo słodkie…
— Gdzie są twoi rodzice? — spytał Święty Mikołaj niewinnym tonem.
— Mamusia jest w górach, a tatuś śpi w swoim pokoju — wyjaśnił z powagą Henio.
— Świetnie. No to idę się psywitać z twoim tatusiem. Kładź się i bądź gzecny.
Czerwono ubrany człowiek na palcach wsunął się do pokoju ojca Henia.
Cicho ściągnął wielkie buciory i wlazł do łóżka.
Ojciec wybełkotał przez sen:
— Kto to?
— Święty Mikołaj — odparł Święty Mikołaj i zgwałcił go.

JAK PIES Z KOTEM

Człowiek na tratwie żył już tylko nadzieją. Pod skórą wychudłej twarzy rysowały się kości. Z drżących ust dobywało się nieustanne rzężenie. Oczy błyszczały gorączką. Już ponad miesiąc kurczowo czepiał się życia na nędznej wiązce desek. Nagle nowy dźwięk dotarł do jego skołatanej głowy. Zapewne zbliżał się obłęd. Ależ nie! To helikopter powoli nadlatywał nad tratwę. Uratowany! Był uratowany! Rozbitek niezdarnie spróbował zatańczyć.
Tymczasem z helikoptera spuszczono sznurową drabinkę. Mężczyzna o wychudłej, porosłej krzaczastą brodą twarzy, cały w łachmanach, został brutalnie wypchnięty na stopnie drabinki.
Helikopter oddalił się i zniknął.
Na tratwie było teraz dwóch rozbitków.

ZŁA PUBLICZNOŚĆ

Tak bardzo cieszyłem się, że będę na koncercie wielkiego pianisty włoskiego Celestino Ascala, że przeklinałem taksówkarza, który wiózł mnie do sali Gaveau. Miałem wrażenie, że ze złośliwą przyjemnością stara się jechać wolniej, niż idą przechodnie.
Gdy wreszcie dotarłem na miejsce, było tak późno, że nikt nawet nie sprawdził, czy mam bilet. Pobiegłem do loży, lecz w chwili, gdy już miałem pchnąć drzwi, rozległy się oklaski, głośne, dźwięczne, istna burza!
Zjawiła się przerażona bileterka.
— Więc to już koniec? — spytałem.
A ponieważ nie odpowiadała:
— Co za powodzenie! Dawno nie słyszałem takich oklasków!
Spojrzała na mnie zdziwiona.
— Oklaski?! Ależ, proszę pana, to okropne! Trzeba cos zrobić! Publiczność właśnie bije mistrza po twarzy!

WSTAWAĆ!

Pewien miliarder miał taką zachciankę: kazał zbudować olbrzymie łóżko. Oczywiście, wszystko było na miarę monumentalnego łoża: rozległe koce i prześcieradła, monstrualne poduszki i ogromne pierzyny. Miliarder nie był żonaty. Zasypiał wieczorem w jednym końcu łóżka, a budził się rano w drugim. Miał sen kroczący. Żeby się pod kołdrą nie udusić, kazał wywiercić otwory wentylacyjne. Powstało istne podziemne miasto. Fałdy prześcieradeł były głębokie jak rzeki i szerokie jak ulice. Nosiły zresztą nazwy ulic. Była tam ulica Giełdy, Bulwar Zachodzącego Słońca. Aleja Forda…
Pewnej nocy, gdy miliarder spał spokojnie na rogu ulic Mennicy i Leżącego Serca, ciężka dłoń spadła mu na ramię i potrząsnęła nim.
— Wstawać! — rozkazał głos policjanta. — W naszym mieście nie chcemy włóczęgów!

CIUPCIAC KRÓLOWĄ

Pewnego razu był sobie chłopczyk, który gdy rodzice pytali, kim zostanie, jak dorośnie, odpowiadał nieodmiennie:
— Jak będę duży, pociupciam królową.
Nietrudno sobie wyobrazić zmieszanie rodziców wobec zwariowanego pomysłu, który z braku królowej był tym bardziej szaleńczy. Ojciec i matka trawili cale godziny, przemawiając latorośli do rozumu. Błagali jedynaka, by znalazł sobie inne zajęcie, ale on, uparty jak osioł, pozostał głuchy na prośby i groźby.
Kacper, tak bowiem zwał się opętany, rósł, kołysany szaleństwem, nie przejmując się obawami najbliższych. Poszedł do podstawówki, potem do liceum. Był uczniem przeciętnym, nauka przychodziła mu bez większego wysiłku. Pewnego dnia szkolny psycholog wezwał rodziców Kacpra…
Najpierw kilka razy chrząknął i mruknął żałośnie „Hmmm…”, a potem wypalił:
— Zapewne państwo wiedzą, że zajmuję się badaniem dzieci pod kątem ich przydatności do poszczególnych zawodów. Otóż, i to jest właśnie powód naszej rozmowy, przypadek Kacpra jest zupełnie wyjątkowy. W rzeczy samej chłopiec nie nadaje się do niczego…
— Ależ to dobry uczeń — zaprotestowała matka — on…
Psycholog uspokoił ją gestem dłoni.
— Niech mi pan pozwoli skończyć. Otóż nie jest zdolny do niczego, prócz…
— Prócz?
— Prócz ciupciania królowej. Wiem, że to się może wydać bezsensowne, ale tak jest. Sądzę, że najlepiej nie sprzeciwiać się powołaniu. A nuż sam zrezygnuje?
— O, nie, panie psychologu, nie zrezygnuje. Już od małego nie chciał o niczym innym słyszeć.
— No, skoro tak…
Rodzice Kacpra wrócili do domu zasmuceni.
Kacper wyrósł na dorodnego młodzieńca, ani zbyt ładnego, ani specjalnie mądrego, ale sympatycznego i pełnego energii. Pozdawał nie najgorzej końcowe egzaminy, a potem oznajmił, że wyrusza w świat.
Matka zalała się łzami.
— Pójdziesz szukać królowej, moje maleństwo, i narazisz się na tysiące niebezpieczeństw!
Ojciec, trzeźwiej myślący, poprzestał na westchnieniu.
— No dobrze, skoro taka twoja wola. Ale nie łudź się zbytnio. Nie każdy, kto zechce, może ciupciać królową.
Maszerował długo, bardzo długo. Zdarł stopy do krwi, ale wreszcie dotarł do jedynego królestwa, jakie jeszcze pozostało.
Od razu udał się do królowej.
— Czego pan sobie życzy? — spytała.
— Chcę panią ciupciać.
Królowa nic nie odpowiedziała, ale Kacper zauważył, że pomysł przypadł jej do gustu. Podszedł więc i położył rękę na jej lewej piersi. Królowa uśmiechnęła się i kazała damom dworu wyjść. Kiedy zostali sami, wstała i podeszła do innego, szerszego tronu. Zachęciła Kacpra, by przy niej usiadł. Oczywiście, nie dal się prosić.
Spróbował ją objąć w talii, ale cmoknęła cicho.
— Nie od razu — szepnęła.
— Dlaczego?
— Jeżeli pójdzie panu zbyt łatwo, będzie pan rozczarowany — odparła, czerwieniąc się.
— Ach, ty mała figlarko, o mnie się nie martw!
Przyciągnął jej głowę i pocałował w usta. Językiem pieścił podniebienie. Kiedy się od niej oderwał, królowa lekko dyszała.
— Niech mi pan pozwoli zebrać myśli…
— To niepotrzebne, nie, naprawdę niepotrzebne.
Zadarł suknię z ciężkiego brokatu. Królowa miała ładne, kształtne nogi, których urodę podkreślały błękitne jedwabne pończochy Odpiął podwiązki i dłonią pieścił wewnętrzną stronę ud. Próbowała wprawdzie zewrzeć kolana, lecz ręka Kacpra była między udami i powoli wędrowała w górę. Opór słabł zresztą, w miarę jak się przesuwała. Wkrótce dwie dłonie mogły się zmieścić bez trudu w szparze tuż pod czubkiem majteczek. Kacper nie omieszkał z tego skorzystać.
Teraz królowa się niecierpliwiła. Dyszała jak spaniel. Chcąc łatwiej ściągnąć figi, oparła się o poręcz i uniosła na tronie.
— Niech mi pani siądzie na kolanach — zaproponował Kacper.
Miał już rozpięte spodnie.
Królowa usłuchała. Kacper chwycił ją w talii, lekko uniósł i posadził wyżej. Królowa wierciła się i toczyła białkami wybałuszonych oczu. Gdy po kilku bezowocnych próbach udało mu się wreszcie trafić w odpowiednie miejsce, zadrżała gwałtownie.
Rzęziła.
— Popieść mi piersi, długo, mój skarbie, moje berełko!
A potem:
— Jak ci na imię?
— Kacper.
— A mnie… Wysokość. Och!
Królowa przechyliła się w tył i zaczęła się ślinić. Omal nie spadła na podłogę, ale szczęśliwie zdołał ją pochwycić.
Później, zapinając ubranie, królowa spytała głosem pełnym nadziei:
— Co teraz z nami będzie?
— Nic. Wracam do domu. Niedługo znów przyjdę. Kocham panią.
Królowa z goryczą potrząsnęła głową.
— Wszyscyście tacy sami. Jak tylko dostaniecie to, czegoście chcieli, nic was nie zatrzyma.
Westchnęła.
— Tak, każdy ma ochotę ciupciać królową, ale nikt nie chce jej poślubić.

SPRAWIEDLIWOŚĆ ŚCIGAJĄCA ZBRODNIĘ

Oko patrzyło na Kaina.
Nie widziało go zbyt wyraźnie. Oko się starzało i psuł mu się wzrok. Zachodziło łzami. Łzy groteskowo wykrzywiały niewyraźną sylwetkę Kaina. Morderca wpadł w panikę i uciekł. Oko, wierne nakazanej misji, ścigało go bez ustanku. Aby odeń uciec, nieszczęśnik skrył się w śmierci. Oko jednak weszło za Kainem do grobu i patrzyło nań, widząc coraz gorzej. Zamrugało kilkakroć, a gdy to nie pomogło, zbliżyło się. Jeszcze bliżej. Całkiem blisko.
— Och, nie! — jęknęło oko.
Ujrzało nie Kaina, lecz Abla

NUMER Z TELEFONEM

Wszystko zaczęło się tego dnia, gdy dwóch mężczyzn w granatowych kombinezonach przyszło założyć telefon. Szalałem z radości. Tak bardzo pragnąłem tego aparatu! Wrodzona nieśmiałość i nieumiejętność skrywania uczuć sprawiały, że wszyscy się ode mnie odsuwali. A przecież nienawidziłem samotności, w której mi przyszło żyć! Telefon miał być oknem na świat, awaryjnym wyjściem, przebitym w żałosnej wieży z kości słoniowej.
Po wyjściu monterów długo głaskałem i pieściłem aparat. Bez końca podnosiłem i odkładałem słuchawkę, raz po raz dzwoniłem do zegarynki, informacji i pogodynki.
W ciągu następnych dni każdej napotkanej mniej więcej znajomej osobie natychmiast wręczałem numer telefonu, dodając, że może dzwonić o każdej porze dnia i nocy:
— Mieszkam sam, dzwonek nikogo nie obudzi, a sąsiadów nie ma, bo w budynku są biura, czynne tylko do szóstej.
Pierwszy telefon będę chyba jeszcze po latach dokładnie pamiętał. Właśnie się goliłem, kiedy zadzwonił. Szybko wytarłem mydło z twarzy. Serce waliło mi jak młotem.
Nie znalem cierpkiego, nosowego głosu, który zadźwięczał w słuchawce; złego i przedrzeźnialskiego głosu bobaka.
— Kto mówi?
W odpowiedzi głos wymienił nie znane mi nazwisko. Gdy poprosiłem, by przedstawił się bliżej, rzucił wiązankę niewiarygodnie ordynarnych przekleństw. Zaczerwieniłem się po same uszy. Słuchawka wypadła mi z dłoni. Drżącą ręką przerwałem połączenie. Byłem tak zdenerwowany, że musiałem pójść się położyć. Wreszcie rozhukane serce uspokoiło się i zasnąłem.
Ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Chwiejnym krokiem podszedłem do aparatu.
— Halo! — powiedziałem zaspanym głosem.
— Halo! Stanisław? Tu Bannister.
Spośród wszystkich moich znajomych, Bannister był chyba tym, który najbardziej zasługiwał na miano przyjaciela. Jego glos podziałał na mnie niczym filiżanka mocnej kawy. Natychmiast otrząsnąłem się z resztek snu i nabrałem chęci do dłuższej pogawędki.
— Halo! Fajnie, że dzwonisz. Jesteś pierwszą osobą, która do mnie telefonuje.
Wolałem nie wspominać o rozmówcy, który w istocie zainaugurował aparat.
— Ach, tak? No to dlaczego rozpowiadasz na lewo i prawo, że ci ukradłem pieniądze? Jeśli ci chodzi o te tysiąc franków, które mi pożyczyłeś w zeszłym tygodniu, to możesz być spokojny: wysłałem je właśnie pocztą.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to kawał. Bannister miał bardzo specyficzne poczucie humoru.
— Dobrze, w takim razie jestem spokojny. Zresztą nie obawiałem się zbytnio. A poza tym, co słychać?
— Wszystko w porządku, zwłaszcza że nie będę już więcej oglądał twojej parszywej mordy. Jeżeli lubisz nazywać ludzi złodziejami, znajdź sobie inną ofiarę. Ja mam tego dość.
Osłupiałem.
— No, nie… czy przed chwilą mówiłeś poważnie?
— Nie udawaj niewiniątka. Dobrze wiesz, o co chodzi. Odsyłam ci tysiąc franków, więc teraz idź do diabła!
— Nie. Bannister…
Trzask odkładanej słuchawki.
Co za idiotyczna historia! Któż mógł o mnie naopowiadać takich kłamstw!? I co za dureń z tego Bannistera, że we wszystko uwierzył!
Opadłem na krzesło i skryłem twarz w dłoniach. Bannister nigdy nie był moim przyjacielem. Udawał tylko, że mnie lubi, to była taka jego poza. W istocie gardził mną. Gotów był uwierzyć w najohydniejsze plotki. Po co grał komedię, udawał szacunek i przyjaźń? Na co liczył i w czym go zawiodłem?
Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Byłem bardzo smutny i bardzo znużony. Pod wieczór postanowiłem wyjść, żeby poprawić sobie humor. Włóczyłem się od knajpy do knajpy, aż w końcu, oczywiście, natknąłem się na Bannistera.
Udałem, że go nie widzę, i zmusiłem się do sączenia lemoniady najwolniej jak potrafię.
Podszedł do mnie z niewiarygodnym bezwstydem.
— Toż to stary, poczciwy Stasio! Nie wyglądasz najlepiej.
Tytanicznym wysiłkiem woli udało mi się opanować drżenie rąk. Powieka skakała mi nerwowo. Nienawidzę tych starć, w których padają słowa ciężkie, nieodwołalne. Wreszcie udało mi się powiedzieć głuchym głosem:
— Niepotrzebnie grasz komedię. Pewnie się zastanowiłeś i zmieniłeś zdanie, ale dla mnie to za późno. Nie chcę cię znać ani z tobą mówić. Prawdę mówiąc, jesteś mi wstrętny i czuję do ciebie tylko nienawiść, powściąganą przez odrazę.
Pot wystąpił mi na czoło po tej tyradzie. Ale miałem to już za sobą. Teraz nie można się było cofnąć.
Bannister uśmiechał się dziwnie.
— Dobrze. Jak sobie życzysz. Jeżeli o mnie chodzi, to wiedz, że mi ciebie żal. To wszystko. Żegnaj.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z kawiarni. Zamówiłem podwójny koniak.
Następnej nocy zbudził mnie dzwonek telefonu.
„Jeżeli to Bannister — pomyślałem — może mu przebaczę.”
Odezwał się jednak okropnie wulgarny głos gdaczącej kobiety.
— Się masz! Tu Adelajda! Co słychać?
— Adelajda? Nie znam pani. Jaki numer pani wykręciła?
— Twój, skarbuśku, twój! Bo jesteś mój skarbusiek, no nie? Co za szkoda, że z ciebie impotent!
— …
— Zatkało cię, co? Nie myślałeś, że wiem o twoim kalectwie? Ja niejedno wiem, jak widzisz. Wiem nawet, jak możesz odzyskać męskość.
— Pani jest nienormalna! Pani nie wie, co mówi!
— I to jak jeszcze wiem! A ty byś chciał, żeby ci powiedzieć, co masz zrobić, no nie?
— Niczego nie chcę. Pani jest nietrzeźwa albo nienormalna.
— Nie jesteś grzeczny, skarbuśku. To nic, i tak ci poradzę. Chwytasz kutasa kciukiem i palcem wskazującym, a potem… zgadnij, co dalej?
— Nie mam ochoty zgadywać, jakie niedorzeczności jest pani w stanie wymyślić.
— I odkręcasz go sobie! Ze środka wylezie czarny, tłusty karaluch. To przez niego ci nie staje, skarbuśku. Potem przykręcasz na powrót i znowu jesteś normalnym facetem! Podziękuj Adelajdzie!
— Biedna kobieto, żal mi ciebie!
— Ależ tak, ależ tak, posłuchaj mojej rady, a może któregoś dnia poświntuszymy troszkę razem. Do widzenia, pięknisiu!
Odłożyła słuchawkę.
Tej nocy już nie zasnąłem.
W tym okresie pracowałem w drukami. Byłem czymś w rodzaju korektora. To drobiazgowa, wymagająca bezustannej uwagi praca. Pewnego wieczoru zadzwonił szef.
— Stanisław?
— Tak, proszę pana.
— Stanisławie, pańska robota jest do niczego. Przykro mi, że muszę to powiedzieć, sam pan wie, że zawsze miałem dla pana wiele sympatii. Dłużej jednak naprawdę nie mogę przymykać oczu. Przekroczył pan granice. Nie płacę panu za robienie błędów, tylko za poprawianie tych, które już zostały zrobione!
— Bardzo mi przykro, proszę pana…
— Przykro panu!? To wszystko, co ma mi pan do powiedzenia?! A ja mam panu może dać podwyżkę?!
— Nie wiem, co się ze mną dzieje…
— Ale ja wiem, co się z panem dzieje! Udawałem, że nie widzę prawdy, ale dłużej tak nie można. Uprzedzano mnie, panie Stanisławie, mówiono, że jest pan bezczelnym niedołęgą, zgorzkniałym nieudacznikiem. Nie chciałem wierzyć. Ale teraz koniec! Nie chcę pana więcej widzieć w drukami! Premii pan nie dostanie, bo te pieniądze i tak ledwo starczą na poprawienie pańskich błędów. Niech się pan cieszy, że nie wystąpię o odszkodowanie!
Z wrażenia odjęło mi mowę. Co go napadło? Jak dotąd, nigdy nie miałem powodu skarżyć się na szefa ani on na mnie. Czyżbym się tak zaniedbał w pracy? Wstyd nie pozwolił mi ruszać się z domu przez cały następny tydzień.
Aż wreszcie otrzymałem ostateczny cios.
— Halo! Pan Stanisław Lepsky?
— Przy aparacie.
— Witam szanownego pana. Nie spotkaliśmy się nigdy, ale dobrze się znamy, a w każdym razie ja wiem o panu wszystko.
— Ach… A jakim cudem?
— Wiem na przykład o pańskim związku z Simoną Flébisse.
— Jest pan jej znajomym?
— Niezupełnie. Pańskie szczęście zresztą, bo inaczej musiałbym jej powiedzieć, że w każdy poniedziałek i piątek przebywa pan od szóstej do dziewiątej z pewną Paulette Ludovic, w hotelu „de la Montagne”, o ile dobrze pamiętam. Nie chciałby pan tego, prawda?
Nagle zrozumiałem, że mam do czynienia z szantażystą. Do tej chwili sądziłem, że nieznajomy tylko przedstawia się w tak oryginalny sposób.
— Nic pan nie mówi? Biedna mała Simone będzie bardzo smutna, kiedy się dowie o wybrykach swego drogiego Stasia. Bo młodą Paulette nie tylko pan ogląda, nieprawdaż? Mówi pan do niej i dotyka jej także. Czy mam się wyrażać jeszcze jaśniej?
Nie byłem w stanie wymówić słowa. Kto to jest? Ktoś z hotelu, czy jakiś znajomy Paulette? Miała tę wadę, że chlapała ozorem na lewo i prawo. Mężczyzna zrozumiał moje milczenie opacznie.
— Mam opowiedzieć dokładnie? Jak pan sobie życzy. Rozbiera ją pan, układa na łóżku i…
— Dość! Czego pan chce? Pieniędzy?
— Właśnie. Pieniędzy. Och, niedużo, nie! Po prostu tyle, żebym miał z czego żyć. Żebym ja też od czasu do czasu mógł sobie zafundować hotel.
— Ile?
— Sto tysięcy franków. Starych franków, oczywiście. Nie stać pana na więcej.
Był świetnie zorientowany.
— Gdzie i kiedy?
— Brawo! Widzę, że się dogadamy. Na stacji metra Place des Fêtes jutro w południe. Niech pan czeka na górze, u wylotu ruchomych schodów. Podejdę do pana. Tylko bez żadnych sztuczek! Nie wyszłoby to panu na zdrowie. Tak piękna kobieta jak Simone nie zasługuje na to, żeby ją unieszczęśliwiać.
— Niech się pan już nie wysila. Przyjdę na spotkanie.
Rzeczywiście, miałem sto tysięcy franków do dyspozycji. Kiedy minęła pierwsza złość, pomyślałem, że szantażysta nie okazał się zbyt zachłanny i że w końcu sto tysięcy franków, na Boga, sto tysięcy to nie taka piekielna suma!
Nazajutrz o umówionej godzinie byłem na stacji metra Place des Fêtes. Czekałem do drugiej, wreszcie zrezygnowałem. Nikt się nie zjawił, nie zauważyłem nikogo podejrzanego w tłumie przewalającym się w godzinach szczytu. Nie muszę chyba dodawać, że byłem w paskudnym humorze.
Około szóstej wieczorem zadzwonił telefon.
— Halo! Doskonale, był pan punktualny!
— Słuchaj no pan — wybuchnąłem — mam co innego do roboty, niż tracić czas na stacjach metra. Jeżeli chce pan pieniędzy, niech się pan po nie pofatyguje! A może je panu przynieść do domu?
Mój rozmówca zaśmiał się nikczemnie.
— Hę, hę, to nie byłoby takie głupie! Wolę jednak, żeby pan dostarczył gotówkę w miejscu spokojnym i uczęszczanym,
— Do rzeczy, do rzeczy!
— Jutro, na Buttes—Chaumont, punktualnie o piętnastej. Niech pan przypłynie statkiem, który kursuje na wysepkę.
— Tylko żebym nie musiał czekać. Będę na pewno.
Nazajutrz, jak poprzedniego dnia, nikt się nie zjawił. Szalałem z wściekłości. Po powrocie do domu czekałem niecierpliwie na telefon szantażysty. Zadzwonił dopiero po jedenastej wieczorem.
Od razu zaatakowałem:
— Nic pan ode mnie nie dostanie, ani grosza! Niech pan opowiada swoją historyjkę komu pan chce, mam to w nosie! Takie cwaniaczki jak pan prędzej czy później lądują w kryminale. Mam nadzieję, że pan się tam znajdzie jak najszybciej!
— Doskonale. W takim razie może się pan pożegnać z boską Simone…
— Mam to gdzieś!
— …i ze słodką Paulette…
— Mam to gdzieś!
— … przy okazji może się pan też przyznać znajomym, że się pan wykręcił od służby wojskowej, bo i tak się o tym dowiedzą.
— Idź pan do diabla! Nie mam żadnych znajomych!
Tym razem to ja rzuciłem słuchawkę.
W jakiś czas później Simone, a po niej Paulette, zadzwoniły, by zawiadomić, że ze mną zrywają. Byłem tak przybity, że nie wywarło to na mnie większego wrażenia.
Miałem dość tego telefonu.
Następnego dnia z samego rana udałem się na pocztę główną. Urzędniczka poznała mnie od razu. To ona kilka miesięcy temu przyjmowała podanie.
— Wiem, co pan chce powiedzieć — broniła się. — Ależ, proszą pana, to nie nasza wina. Robimy co się da. Otrzyma pan telefon nie wcześniej jak we wrześniu. Wiem, że to przykre, ale nie pan jeden jest w takiej sytuacji…
Wdała się w wyjaśnienia, których nie dosłuchałem do końca.
Wracając do domu, z każdym krokiem musiałem pokonywać strach. Na podwórku zatrzymała mnie dozorczyni.
— Jakichś dwóch mężczyzn o pana pytało. Powiedziałam, że nie wiem, kiedy pan wróci. Czy dobrze zrobiłam?
Przyglądała mi się z niepokojem. Musiałem mieć nietęgą minę.
— Ależ tak, oczywiście.
Rzecz jasna, drzwi do mieszkania zastałem otwarte. Na stole leżała paczka, starannie owinięta w różowy papier. Rozerwałem opakowanie. W środku była książka telefoniczna.
Machinalnie odwróciłem głowę.
Aparat telefoniczny zniknął.

EGZEKUCJA

Skazańca przywiązano do słupa. Był człowiekiem lat około czterdziestu, o spokojnym wejrzeniu i wysokim czole intelektualisty. Oficer zasłonił mu oczy opaską.
— Możecie zabronić mi patrzeć, ale nie możecie zabronić całemu światu, by widział was i osądzał.
— Zamknij się — odparł oficer zmęczonym głosem.
— Obrażając mnie, usiłuje pan znieważyć wolność.
— Dobra, dobra — westchnął oficer.
Wolnym krokiem wrócił do plutonu. Skazaniec usłyszał szczęk repetowanych karabinów. Krzyknął:
— Niech żyje wolność!
Czekał na uderzenie kul o ciało i na ból… Mijały sekundy, potem minuty. Oficer wydał komendę:
— Cel!
Człowiek zesztywniał. I znowu nic. Czas dłużył się w nieskończoność. Ostatnie chwile życia… Nic.
— Niech żyje wolność! — powtórzył skazaniec.
Lecz gdyby mógł widzieć pluton egzekucyjny, nie wysilałby się. Żołnierze porzucili karabiny. Spuścili spodnie i wszyscy razem, korzystając z tego, że ich nie widzi, załatwiali się, kucnąwszy w kurzu.

WSTRĘTNY CHARAKTER

Delmer nie był złym facetem. Mimo że wykonywał zawód włamywacza, zachował pewne poczucie moralności. Najlepszy dowód, że zaczekał, aż miną święta, aby włamać się do Gogsonów. Nie chciał im psuć przyjemnych dni. Tak więc w nocy drugiego stycznia dostał się do ogrodu otaczającego willę. W prawym ręku trzymał doskonały szkic terenu, na plecach miał torbę z narzędziami. Było około trzeciej nad ranem, wielkie domostwo zalegała cisza. Jeden tylko szczegół niepokoił Delmera: pies. Z myślą o nim zaopatrzył się w kawałki zatrutego mięsa i teraz zbliżał się ostrożnie do budy. Tuż nad wejściem tabliczka, niczym wizytówka, oznajmiała: „Uwaga! Zły pies”. Delmera przeszedł dreszcz. Zawsze bal się psów. Westchnął z ulgą, stwierdziwszy, że psa nie ma, a buda jest pusta. Z lekkim sercem zbliżył się do domu. Wyciął diamentem szybę, otworzył okno od wewnątrz, wdrapał się do środka i przystąpił do pracy.
Zgarniał wszystkie mniejsze przedmioty o wartości przekraczającej cenę kilograma jabłek. Metodycznie układał je w szybko pęczniejącej torbie.
W następnym pokoju znalazł trupy.
Nie spostrzegł ich zrazu, lecz gdy światło latarki padło na okropną rzeźnię, żołądek podszedł mu do gardła. Okaleczone ciała pływały we krwi niczym befsztyki w sosie.
„Trzeba wiać i to szybko!” pomyślał Delmer.
Nie zdążył. Pies, który był NAPRAWDĘ BARDZO ZŁY, powalił go ciosem siekiery.

SZCZWANY LIS

— Kłamczuch kłamczuchowi nierówny — zwierzył mi się pewnego dnia ten szelma Michelson. Weźmy na przykład moją brodę: jest prawdziwa czy sztuczna?
— Prawdziwa — zaryzykowałem.
— Przykro mi, ale pan przegrał. Jest sztuczna. To jedno z moich najnowszych kłamstw.
Byłem oszołomiony. Broda Michelsona wyglądała w każdym calu jak prawdziwa. Nie mogłem się powstrzymać. Chwyciłem ją mocno w garście i pociągnąłem z całej siły. Biedak zawył.
— Pańska broda jest prawdziwa — tryumfowałem.
— Nic podobnego. Uprzedzałem pana: klamczuch klamczuchowi nierówny. Ja, zanim zaryzykuję kłamstwo, zabezpieczam się. Przez kilka miesięcy wcale się nie goliłem. Teraz oszustwo jest nie do wykrycia. Winien mi pan lemoniadę…
Właśnie to Michelson nazywał prawdziwym kłamstwem.

KILKA PYTAŃ NA KUPIE

Czy można nazwać kolacją nędzny i obrzydliwy posiłek? Po czym poznajesz matkę? Czy twoja rodzina cierpiała z powodu miar i wag? Z czym się je zemstę? Czy bywa w puszkach? Czy chciałbyś zostać ukąszony przez Pasteura? Czy jutro się spóźni? Czy śpiewające jutra zatańczą pojutrze? W jakim kierunku trzeba używać słomianki? Będąc skazanym, jesteś za czy przeciw karze śmierci? A jeśli zostanie tylko jeden, w jaki sposób się rozmnoży? Czy pełne patosu ruchy siewcy nie przyprawiają cię o chorobę morską? Po co wyruszać o czasie, skoro przybywa się za późno? Czy częściej wchodzisz w gówno w domu, czy na dworze? Czy znasz ludzi, którzy śmierdzą? Wymień ich na głos. Czy dziecko jest na ogół młodsze niż dorosły? Czy Król—Słońce przypiekał? Kiedy nie czujesz się urażony? Czy owłosienie zatruwa ci życie? Czy chętniej mawiasz „do widzenia” niż „żegnaj”? Czy zwrot „żaba z kropielnicy”* wydaje ci się obraźliwy? Czy Bogu było ciężko stworzyć? Kto mógłby zrobić to samo jednego dnia? Jak się nazywa samica Boga? Czy Bóg stworzył się sam? Ile czasu mu to zajęło? W kogo wierzy Papież? Czemu Papieże tak prędko umierają? Czy Jezus Chrystus miał rodziców, jak wszyscy? Czy zginął śmiercią ponurą? Czy to nie on trzymał w dziobie kawał sera? Czy piekło stworzono z myślą o dorosłych, czy o dzieciach? Czy jest już jedenasta? Czyż nie powinniśmy się rozstać?

DOBRE MIEJSCE

Już od dłuższego czasu chłopiec obserwował mężczyznę z ciekawością. Mężczyzna widział go, lecz zachowywał się tak, jakby nie podejrzewał nawet jego istnienia. Wykręcał sznur na wszystkie strony.
Chłopiec postąpił krok naprzód, potem jeszcze dwa kroki. W końcu nie wytrzymał.
— Psze pana, co pan robi?
Mężczyzna chrząknął, ale nic nie odpowiedział. Nastąpiła chwila ciszy. Zdawało się, że człowiek zapomniał o istnieniu dziecka, gdy nagle przemówił nieobecnym głosem:
— Przecież widzisz, że robię węzeł. Znasz się na węzłach, chłopcze?
— Tak sobie. Po co panu ten węzeł?
— Za dużo chciałbyś wiedzieć, mały. A w ogóle co tu robisz? Powinieneś być w szkole.
— Dziś nie ma lekcji, przecież dziś czwartek. W czwartki nigdy nie chodzę do szkoły.
Mężczyzna chrząknął po raz drugi i znów zabrał się do pracy. Po chwili odetchnął z zadowoleniem. Węzeł był gotów.
— Czy zrobił pan tę pętlę po to, żeby się powiesić?
— Być może. Czemu pytasz?
— Bo myślę, że pan chce się powiesić. Wystarczy na pana spojrzeć, żeby się domyślić.
Mężczyzna podniósł głowę znad węzła i spojrzał na dziecko. Smutny uśmiech błąkał się po jego twarzy.
— Jesteś bardzo spostrzegawczy, mój mały. Dużo już widziałeś ludzi, jak się wieszali?
— Niezbyt.
— Ilu? Jednego, dwóch?
— Nie pamiętam. Dlaczego chce się pan powiesić?
Człowiek odłożył sznur. Przyjrzał się uważnie dziecku. Po chwili, jakby przestał je widzieć, wpatrzył się gdzieś w dal. Otrząsnął się jednak. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował chłopca.
— Palisz, mały?
— Owszem, chętnie.
Powoli zapalili papierosy.
— Ile masz lat, mały?
— Jedenaście, psze pana. A pan?
— Trzydzieści siedem. To dużo, co?
— Nie tak bardzo. Znam jednego faceta, który ma siedemdziesiąt sześć.
— Masz szczęście. I co on robi, ten facet?
— Nic. Przychodzi często do kawiarni napić się wina z innymi staruszkami. Gra w karty. Dlaczego pan o to pyta?
— Nie wiem. Żeby podtrzymać rozmowę.
— Nie musi pan podtrzymywać rozmowy specjalnie dla mnie. Nie chciałbym panu przeszkadzać.
— To ładnie z twojej strony. Wyglądasz na sympatycznego chłopca. Dopal papierosa i idź sobie.
— Ależ ja nie będę panu przeszkadzał. Może pan się spokojnie wieszać.
— Jesteś bardzo miły. Ale wolałbym zostać sam. Rozumiesz?
— Chce pan powiedzieć, że jeśli tu zostanę, to będzie mniej przyjemnie?
— Właśnie. Nie psuj mi przyjemności.
— Mówi pan to tylko tak sobie. W gruncie rzeczy nie ma pan wcale ochoty się wieszać. Chce pan sobie dodać odwagi. Był pan na wojnie?
— Nie, nie byłem nawet na wojnie. Widziałem niewiele więcej niż ty.
— No, jednak. Był pan żonaty?
— Tak, dwa razy.
— Zostawiły pana?
— Za pierwszym razem ona, za drugim ja.
— Miał pan tego dość?
— Chyba tak. Tak, myślę, że właśnie miałem dość.
— Ma pan dzieci?
— Nie.
— To lepiej… — stwierdził chłopiec. — Lepiej dla dzieci — dorzucił po namyśle — mogłyby się wykoleić.
Mężczyzna wybuchnął śmiechem.
— Znasz się na rzeczy.
— Nie jestem taki głupi, psze pana. Skapowało się już to i owo.
— Na przykład co?
— Och, różnie. Człowiek zawsze myśli, że będzie lepiej, ma nadzieję, a potem wcale nie jest lepiej, tylko jeszcze gorzej. Aż wreszcie przychodzi taki dzień, kiedy zadaje sobie pytanie, czy w ogóle warto się tak męczyć?
— No, nie trzeba przesadzać.
— Tak pan mówi, bo jestem młody, ale sam pan ma dość, skoro chce się pan powiesić.
— Ze mną to trochę inna sprawa. Jestem zmęczony.
— A myśli pan, że ja nie? Założę się, że jakbyśmy urządzili wyścigi, to pan by jednak pierwszy przybiegł na metę.
Mężczyzna wyrzucił niedopałek.
Chłopiec wciąż trzymał zgasły papieros w ustach, co nadawało mu dziwnie dorosły wygląd.
— Jak masz na imię? — spytał mężczyzna.
— Jakub. Niezbyt oryginalne. Lepiej niech pan do mnie mówi „chłopcze”.
— Jak chcesz.
Mężczyzna zaczął pogwizdywać. Rozglądał się dookoła. Wreszcie zatrzymał wzrok na drzewie, którego gałęzie rosły dość nisko. Przestał gwizdać.
— Tak — rzekł chłopiec — to jest najlepsze.
Podeszli do drzewa.
— Gałęzie są jednak trochę za wysoko. Nie wiem, jak przymocować sznur — mruknął mężczyzna.
— Nic łatwiejszego. Niech mnie pan weźmie na barana. Przywiążę sznur doskonale, zobaczy pan.
Mężczyzna spojrzał na niego z wahaniem, po czym wzruszył ramionami.
— Właściwie czemu nie? Dobra, zawiąż mocno. Liczę na ciebie.
Po chwili sznur był umocowany.
— Na mnie chyba już czas, chłopcze. Takich spraw nie należy odkładać.
— Słusznie. Czy mogę cos dla pana zrobić? Przekazać jakąś wiadomość?
— Miły jesteś. Nie, niczego nie potrzebuję. Chcesz resztę papierosów?
— Owszem, chętnie.
Mężczyzna przeszukał kieszenie.
— Masz, weź jeszcze nóż. I pieniądze. Niewiele, ale starczy na gumę do żucia.
— Nie lubię gumy do żucia. Wolę tytoń.
— Jak uważasz. Cześć, chłopcze.
— Do widzenia, psze pana.
Kiedy już było po wszystkim, dziecko oddaliło się powolnym krokiem robotnika wychodzącego z fabryki. Praca nie była wesoła i nie zawsze trafiało się na milionerów.
Będzie jednak wracał na tę polanę. Drzewo jest rentowne. Już sześciu wisielców w tym miesiącu, a dziś dopiero siedemnasty!

OD CZASU DO CZASU, CZAS

Zawsze był skrupulatny. Wymyślił zegar, którego wskazówki starannie zdrapywały czas, tak by nie zostawić z tylu ani odrobiny.

ZĘBY WAMPIRA

Wiatr wył w gałęziach cyprysów. Profesor van Gunt, z czarną teczuszką trzymaną w prawej dłoni, bo lewa była zajęta ochranianiem zagrożonego przez burzę cylindra, z trudem posuwał się naprzód. W dali zawył pies i księżyc poczerwieniał.
— Idealna pogoda dla wampirów — mruknął profesor.
Ścisnął mocniej rączkę czarnej teczki. Wampiry go nie przerażały. Zlikwidował ich w życiu tyle, że nie zostało już chyba wiele.
Nagle wyrosło przed nim wielkie gmaszysko. Można by sądzić, że jest opuszczone, gdyby nie słabe światełko, tlące się w jednym z okien.
Van Gunt oderwał na chwilę rękę od nakrycia głowy i zakołatał do drzwi. Po długim oczekiwaniu dal się słyszeć głośny brzęk łańcuchów i drzwi otwarły się z jękiem.
Na progu stał bardzo stary człowiek z przerażającą twarzą.
— Czy udzieli pan gościny zbłąkanemu wędrowcowi? — spytał van Gunt.
Staruszek mruknął potakująco. Usunął się na bok, by wpuścić gościa. Gdy przechodzili przez salon, gdzie płonące drwa rzucały tajemnicze blaski, van Gunt zauważył rozłożone na stole katalogi.
— Jest pan filatelistą?
Starzec zadrżał.
— Im mniej się mówi o pewnych sprawach, tym lepiej.
Nie zamienili już ani słowa. Pokój profesora był lodowaty, ale wygodny. Van Gunt wkrótce zasnął. Zbudził go przeraźliwy krzyk.
Nie tracąc czasu na ubieranie, zbiegł do salonu.
Oświetlony blaskiem dogasającego w kominku ognia, stary człowiek konał, leżąc na podłodze. Van Gunt ze zgrozą stwierdził, że nieszczęśnik stracił prawie całą krew. Dwa ślady na szyi wskazywały, w jaki sposób.
— Wampir — zakrztusił się profesor.
Przyklęknął i podniósł znaczek, który wypadł z otwartego albumu. Spośród ząbków znaczka wystawały dwa monstrualnej wielkości, ostre i zakrwawione kły. Rysunek przedstawiał mężczyznę o twarzy niezdrowej i okrutnej.
— Hrabia Drakula!
Van Gunt poszperał w teczce, którą zabrał na wszelki wypadek. Wyciągnął wykałaczkę i przekłuł znaczek w miejscu, gdzie powinno znajdować się serce. Wizerunek hrabiego Drakuli zmętniał, a po chwili zniknął.
Profesor przywłaszczył sobie zbiór znaczków, a przy okazji nie zapomniał też o srebrach.